„Erę komputerów da się dostrzec wszędzie poza statystykami wydajności”, powiedział w roku 1987 amerykański noblista w dziedzinie ekonomii, Robert Solow, autor najpopularniejszego do dziś modelu wzrostu gospodarczego. Zakłada on, że długoterminowo jedyną realną siłą napędową wzrostu gospodarczego jest postęp techniczny.
Krańcowa produkcyjność innych czynników, tj. kapitału i pracy, jest malejąca. Innymi słowy, przy niezmiennym poziomie technologicznym podwojenie kapitału i liczby pracowników nie doprowadzi do podwojenia PKB. Wzrost będzie nieproporcjonalnie mniejszy. “Na głowę” przypadnie zatem niższy dochód.
Model ten świetnie tłumaczy różnice w stopach wzrostu między USA a ZSRR po drugiej wojnie światowej. Wbrew powszechnym opiniom, gospodarka radziecka nie zawsze rozwijała się wolniej niż amerykańska. Przeciwnie, do połowy lat 70. wzrost PKB w ZSRR był szybszy niż w USA (zob. János Kornai, The Socialist System: The Political Economy of Communism, Oxford University Press, 1992). Można to częściowo wyjaśnić procesem „równania” do najbardziej rozwiniętych państw. W ten sam sposób tłumaczy się bardzo szybki wzrost polskiego PKB w drugiej połowie lat 90. ze średnią bliską 6 proc. Jakie zjawiska za to odpowiadają?
W przypadku ZSRR i innych socjalistycznych krajów okazało się, że wysoka stopa wzrostu w pierwszych dekadach okresu powojennego wynikała przede wszystkim z masowego wejścia kobiet na rynek pracy. Wcześniej ich działalność często ograniczyła się do domowych obowiązków, a co za tym idzie, nie była uwzględniana w obliczaniach PKB. Posługując się językiem ekonomistów, zwiększeniu ilości pracy w funkcji produkcji towarzyszyło zwiększenie kapitału dzięki skupieniu inwestycji w przemysł ciężki. Mimo to, w latach 70. tempo wzrostu zaczęło maleć. Zgodnie z modelem Solowa, w równaniu zabrakło postępu technicznego.
Podobne spowolnienie w tym samym czasie Solow obserwował w USA, co zainspirowało żart o erze komputerów. Ekonomista podkreślał wprawdzie rolę postępu technicznego w kondycji PKB, sam nie wiedział jednak do końca, jak to wygląda w praktyce. Sytuację można wytłumaczyć przez analogię z przykładem z fizyki. Istnienie bozona Higgsa postulowane było już w latach 60. XX wieku, udowodnione zaś empirycznymi obserwacjami dopiero w 2012 r.
Z ekonomicznego punktu widzenia istotne jest, czy postęp technologiczny jest zjawiskiem trwałym. Ważną pracę w tej kwestii stanowi książka Roberta Gordona z 2016 r. The Rise and Fall of American Growth. The U.S. Standard of Living since the Civil War. Amerykański ekonomista, skądinąd student Roberta Solowa, przekonuje, że postęp technologiczny w sensie ekonomicznym oraz związany z nim wzrost wydajności, jest bardziej wyjątkiem niż regułą. Twierdzi, że złoty okres szybkiego rozwoju w latach 1870-1970 nie powtórzy się szybko. Robert Gordon zestawia przełomowy charakter komputerów i Internetu z pięcioma “wielkimi wynalazkami”, które w istocie zrewolucjonizowały świat. Są to: elektryczność, asenizacja miejska, chemia i farmakologia, silnik o spalaniu wewnętrznym oraz technologie łączności (m. in. telefon, radio i telewizja). Mówiąc wprost, niski wzrost wydajności odnotowany w gospodarkach zachodnich od lat 70. jest skutkiem braku od pół wieku rewolucyjnych dokonań technicznych.
Teza o epizodyczności okresów szybkiego rozwoju w dłuższej, wielowiekowej historii cywilizacji została wcześniej postawiona przez Angusa Maddisona, nietuzinkowego ekonomistę i historyka brytyjskiego, który podjął próbę oszacowania PKB różnych regionów świata od czasu… narodzin Chrystusa. Choć Maddison zmarł w roku 2010, dzięki swoim pracom do dziś jest niepodważalnym autorytetem w tym zakresie.
Wracając do Roberta Gordona, poza pewnymi wspólnymi założeniami, które łączą go z jego mistrzem Robertem Solowem, rzucają się w oczy przede wszystkim głębokie różnice, mające daleko idące konsekwencje dla polityk gospodarczych. Otóż model Solowa został w latach 90. uzupełniony o pojęcie „kapitału ludzkiego” m.in. po to, by wyjaśnić, skąd się bierze postęp techniczny. Otworzyło to jednocześnie nowe pole działania dla polityk publicznych: jeśli chcemy sprzyjać innowacji, powinniśmy inwestować w tzw. „kapitał ludzki”, czyli w szeroko rozumianą edukację.
Robert Gordon twierdzi inaczej, mianowicie że polityki publiczne w gruncie rzeczy nie mogą przyspieszyć wzrostu w gospodarkach już rozwiniętych. Oczywiście instytucje rynku pracy lub polityka podatkowa mają wpływ na przykład na wskaźnik zatrudnienia (czyli ilość aktywnej pracy w funkcji produkcji) lub stopę inwestycji (czyli ewolucję wielkości kapitału), ale to nie wystarczy, by osiągnąć wysoki poziom wzrostu. Skazuje nas to na umiarkowane bądź niskie tempo rozwoju, co ma poważne implikacje dla struktury dystrybucji dochodów, jak pokazuje francuski ekonomista Thomas Piketty w światowym bestsellerze Kapitał w XXI wieku.
Czy Robert Gordon ma rację? Choć na ogół trudno dyskutować z twardymi danymi dotyczącymi wydajności, coraz więcej ludzi zaczyna zauważać, że być może nasze instrumenty pomiarowe typu PKB i produktywność nie są już do końca adekwatne do współczesnej gospodarki. Profesorowie z Massachusetts Institute of Technology, Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee, specjaliści od roli automatyzacji w gospodarce, zwracają uwagę na to, że internetowa encyklopedia Wikipedia, mimo iż dostarcza informacje miliardom osób na świecie, prawie nie przyczynia się do wzrostu PKB, ponieważ jest bezpłatna. Zatem nie wszystko, co przynosi społeczny pożytek pojawia się w statystykach.
Nie jest to nowe odkrycie – w ubiegłym wieku inny noblista w dziedzinie ekonomii, Paul Samuelson, żartował, że do spadku PKB wystarczy, by domownik ożenił się ze swoją służącą. Jednak za sprawą nowych technologii rozdźwięk między rachunkami narodowymi a codziennym życiem może być coraz większy. Być może tak jak w przypadku historii z bozonem Higgsa, odpowiedni instrument do zmierzenia realnego postępu technologicznego musimy dopiero wynaleźć.
Romain Su