Podczas gdy stopa bezrobocia w gospodarkach zachodnich spada do historycznych minimów (4,2% w USA ; 4,3% w Wielkiej Brytanii ; 9,1% w strefie euro ; 4,7% w Polsce),ekonomiści zastanawiają się, czy za kilkanaście lat zabraknie nam wszystkim miejsc pracy ze względu na automatyzację i rozwój technologiczny.
Szerokim echem odbił się artykuł dwóch naukowców związanych z Oxford University, ekonomisty Carla Benedikta Frey oraz specjalisty w zakresie robotyki, Michaela Osborne’a. Opublikowana w 2013 r. praca pt. „Przyszłość zatrudnienia: w jakim stopniu miejsca pracy są podatne na automatyzację?” (The Future of Employment: How Susceptible are Jobs to Computerisation?) wykazała, że aż 47% miejsc pracy w USA jest zagrożone.
Otóż tym razem automatyzacja dotyczyłaby według autorów nie tylko czynności fizycznych i/lub powtarzalnych, jak to było dotychczas (mechanizacja tkactwa, robotyzacja montażu samochodów, komputeryzacja pisania), ale i tych “nierutynowych” zadań jak jazda samochodem, tłumaczenie, formułowanie diagnoz medycznych na podstawie wyników badań, zarządzanie pieniędzmi lub przygotowywanie opinii prawnych i wyroków.
Na początku 2017 roku McKinsey Global Institute, jeden z najlepszych na świecie prywatnych think tanków, opracował na ten temat własny raport „A future that works: Automation, employment, and productivity”. Jego twórcy doszli do wniosku, że przy obecnym stanie rozwoju technologicznego blisko 5 proc. z 820 istniejących zawodów mogłyby być w pełni zautomatyzowane. 62 proc. zaś mogłoby zaś zostać poddane temu procesowi w przynajmniej 30 proc. Innymi słowy, nasze zawody jako tako być może jeszcze będą istnieć w przyszłości, ale będziemy wykonywać inne zadania.
Tezę tę zdaje się potwierdzać obserwacja Derka Thompsona, wnikliwego dziennikarza amerykańskiego magazynu The Atlantic, który w artykule pt. „Świat bez pracy” wskazywał, że 9 na 10 osób znajduje obecnie zatrudnienie w zawodach, które istniały już 100 lat temu. Zaledwie 5 proc. miejsc pracy utworzonych w latach 1993-2013 jest związane z nowymi technologiami. Te dane mogą nieco osłabić optymizm tych, którzy utrzymują, że postęp technologiczny jest neutralny dla zatrudnienia, ponieważ stare zawody ustępują nowym miejscom pracy.
Być może jednak to nie automatyzacja stanowi największe zagrożenie dla pracowników, ale jej brak. Do dziś wiążemy wzrost wynagrodzeń z wzrostem wydajności, który wynika przede wszystkim z rozwoju technologicznego i wdrażania innowacji. Tymczasem wiele zawodów praktycznie nie czerpie korzyści z postępu. Przykładowo praca kelnerów i fryzjerów mało zmieniła się na przestrzeni ostatniego stulecia. Oznacza to, że nie ma ekonomicznego uzasadnienia, aby ich zarobki rosły, podczas gdy koszty życia podnoszą się na skutek rozwoju technologicznego w innych dziedzinach. W XXI wieku potrzebujemy telefonów komórkowych, komputerów i dobrze ocieplanych mieszkań z prywatną łazienką, co nie było powszechne nawet jeszcze przed drugą wojną światową. W większości zachodnich gospodarek to właśnie te zawody, które wykonuje najwięcej ludzi i które istnieją od 100 lat są najgorzej wynagradzane. W tej grupie wymienić należy między innymi kelnerów, fryzjerów, pomoc kuchenną, kasjerki, sprzątaczki lub nianie.
Warto podkreślić, że niski poziom wynagrodzenia w tych zawodach nie znaczy, że mają one niską wartość społeczną. Przeciwnie, wraz z rozwojem tzw. klasy średniej, nastawionej na zakup dóbr i usług w miejsce samodzielnej, domowej produkcji, popyt na usługi świadczone przez te zawody rośnie. Dobrze to widać na przykładzie Polski, gdzie w ciągu ostatnich kilkunastu lat sektor usług rozwija się niezwykle dynamicznie, przykładem niech będzie choćby oferta gastronomiczna w dużych ośrodkach miejskich.
Ryan Avent, dziennikarz ekonomiczny brytyjskiego tygodnika liberalnego The Economist, w swojej książce „Bogactwo ludzi: praca, władza i status społeczny w XXI wieku” (The Wealth of Humans: Work, Power, and Status in the Twenty-First Century) stara się wyjaśnić pozorną sprzeczność między rekordowo niską stopą bezrobocia w gospodarkach zachodnich, a perspektywą „kresu pracy”. Zauważa, że mimo znacznego spadku bezrobocia zarobki nie rosną. Jeśli patrzymy na liczbę wypracowanych godzin, wielu ludzi jest wynagradzanych poniżej normy pełnowymiarowego etatu. Nawet prezes amerykańskiego banku centralnego Fed Janet Yellen przyznaje, że tzw. „underemployment” (niepełne wykorzystanie siły roboczej) dotyczy prawie 10% Amerykanów w wieku produkcyjnym i stanowi realny problem. Podobnie jest w Wielkiej Brytanii. Być może to im automatyzacja „kradnie” pracę.
Derek Thompson ostrzega jednak, że na tym nie kończy się efekt fali automatyzacji. W artykule pt. „Czy roboty przejmą wszystkie miejsca pracy?” przypomina, że historycznie najbardziej masowe zastępowanie pracowników maszynami nie miało miejsca podczas okresów ożywienia gospodarczego, ale podczas recesji, kiedy to firmy dążąc do utrzymania marży zwalniają ludzi, a następnie, zamiast znowu zatrudnić, kupują maszyny.
Rodzi się zatem pytanie nie tyle o to, czy automatyzacja uczyni nas wszystkich bezrobotnymi, ale czy nie przejmie tych zadań, które zapewniłyby wielu ludziom przyzwoite pensje i nie pozostawi nielicznych, hojnie wynagradzanych miejsc pracy dla garstki osób. Czy nie spowoduje, że masowe zawody potrzebne społecznie będą wynagradzane poniżej tego, co pozwala na godne życie, czyli minimalny komfort psychiczny i poziom bezpieczeństwa zapewniający partycypację społeczną i polityczną. Chyba że w przyszłości to nie praca będzie gwarantem takiego stanu.
Romain Su